Zapis debaty „Reforma edukacji – Jakie problemy polskiej szkoły rozwiąże, a jakie stworzy?” zorganizowanej w Białymstoku przez TOK FM (6.4.2017):
http://audycje.tokfm.pl/podcast/Uslysz-Swoja-Szkole-Bialostocka-odslona-debaty-o-reformie-edukacji-czesc-1/48204
Podstawowe nierówności – wyniki białostockich szkół
Można przewidywać, że za jakiś czas w debacie publicznej głośniejszy stanie się wątek nierówności edukacyjnych w tych obszarach, gdzie dziś są one względnie słabo dostrzegane. Jednym z nich są zróżnicowania na poziomie podstawowym. Sprawa wydaje się ciekawa zarówno akademicko, jak praktycznie, ponieważ wiąże się ze strategiami podejmowania decyzji przez rodziców. Na tym etapie są oni wyłącznymi decydentami w zakresie losów edukacyjnych dzieci, lecz świadomość konsekwencji dokonywanych wyborów jest różna. Rodzice często podejmują decyzje w oparciu o swoje własne doświadczenia szkolne, a nie o informacje dotyczące stanu bieżącego. W ostatnich 20-30 latach wiele się jednak zmieniło, np. rozwinął się sektor szkół niepublicznych. Przyjrzeliśmy się tej kwestii w naszym lokalnym kontekście – podstawówkom w Białymstoku, by zilustrować czym obecnie charakteryzuje się ten sektor kształcenia.
W przypadku szkół podstawowych nie istnieją wskaźniki edukacyjnej wartości dodanej, możemy zatem przyjrzeć się jedynie wynikom testu szóstoklasisty – czyli efektom szkolnym brutto. Oznacza to, że patrzymy na generalne skutki uczenia się w danej szkole, nie rozróżniając tego na ile są one pochodną selekcji uczniów na wejściu, a na ile jakości nauczania (zwykle jednego i drugiego). Dane wykorzystane we wpisie pochodzą ze strony Okręgowej Komisji Egzaminacyjnej w Łomży. Spójrzmy jak wyglądały wyniki młodych białostoczan w roku 2016.
Na wykresie poniżej widać średnie wyniki łączne z języka polskiego i matematyki (w procentach) dla poszczególnych szkół (kolorowe punkty). Pominęliśmy tu szkoły, w których do sprawdzianu przystąpiło mniej niż 5 uczniów. Przedziały wokół średnich, oznaczone czarnymi, poziomymi odcinaki, to odchylenia standardowe, mówiące o tym, czy uczniowie w danej szkole mieli zbliżone wyniki, czy nie. Duże odchylenie (dłuższe linie) wskazuje, że uczniowie zaprezentowali bardziej zróżnicowany poziom przygotowania. Małe odchylenie wskazuje, że uczniowie w konkretnej szkole poradzili sobie podobnie (podobnie słabo lub podobnie dobrze). Statystyka odchylenia standardowego jest niezależna od samej liczby uczniów, a w zakresie +/- jedno odchylenie mieści się około 2/3 wszystkich obserwacji (przedział mówi więc zwykle, gdzie lokowały się wyniki większości uczniów danej szkoły).
Pierwsze spostrzeżenie, jakie nasuwa wykres, dotyczy dużej międzyszkolnej rozpiętości wyników. O ile szkoły najlepsze mieszczą się w całości w górnej ćwiartce wykresu (75-100), o tyle te słabsze górną ćwiartkę ledwo dotykają. W skrajnych przypadkach oznacza to, że najgorsi uczniowie jednej szkoły byliby najlepszymi uczniami drugiej. Taki poziom nierówności można ocenić jako głęboki, jako strukturalne „pękanie” szkolnictwa.
Po drugie, podzieliliśmy szkoły na publiczne i niepubliczne (prywatne i prowadzone przez niezależne towarzystwa oświatowe). W pierwszej szóstce białostockich szkół nie znalazła się ani jedna szkoła publiczna. Najwyższe pozycje należą do podstawówek prowadzonych przez PTO i STO, a więc szkół społecznych. Zdarzają się szkoły niepubliczne, w których uczniowie osiągnęli wyniki niższe niż średnia miejska (68%), ale jest ich niewiele. Warto także mieć na względzie, że wśród szkół nieobecnych w zestawieniu, czyli tych, które miały niewielką liczbę szóstoklasistów albo w ogóle ich nie miały (szkoły nowe), były zarówno szkoły prywatne jak publiczne, ale nie ma wystarczających danych by rzetelnie powiedzieć coś o ich rezultatach.
Trzecia rzecz to hierarchia szkół państwowych. O ile w przypadku szkół niepublicznych rolę w wynikach uczniów odgrywa status materialny rodziców, to tutaj teoretycznie wpływ tego czynnika nie powinien być istotny. Kluczową rolę odgrywa bowiem w założeniu rejonizacja szkół. Ma ona jednak paradoksalne konsekwencje. Na szkoły nałożony jest obowiązek przyjęcia w pierwszej kolejności uczniów z rejonu, a jeśli zostaną wolne miejsca, mogą tam się także uczyć inne dzieci. Rejony i zasady rekrutacji są ustalane przez władze miejskie. Wiadomo jednak, że w mieście istnieją gorsze i lepsze dzielnice, jedne skupiają zamożniejszych, lepiej wykształconych ludzi, inne uboższych, słabiej wykształconych. Jest to konsekwencja m.in. coraz silniej działającej w Polsce renty gruntowej, czyli różnicy w cenie mieszkań w różnych lokalizacjach, ale także innych, społecznych procesów segregacji (np. dziedziczenia struktury osiedli urzędniczych, sięgających nie tylko do czasów PRL, ale także okresu międzywojennego czy przeprowadzka klasy średniej do domów w suburbiach). W efekcie rejonizacji podziały te nakładają się na selekcje do szkół. W podstawówkach ulokowanych w dzielnicach bogatszych uczą się często dzieci rodziców o względnie wyższym statusie społecznym, a to praktycznie zawsze jest czynnik skorelowany z wynikami egzaminów. Najlepsze szkoły publiczne w Białymstoku ulokowane są albo w ścisłym centrum albo na osiedlach domów jednorodzinnych. Przykłady stanowią z jednej strony: SP 1 i SP 6, z drugiej SP 16 i SP 28.
Po czwarte, aby lepiej zilustrować skąd się biorą międzyszkolne różnice warto także zwrócić uwagę na jeszcze jedną statystykę opublikowaną przez OKE. Chodzi o odsetek uczniów, którzy uzyskali niskie i tych, którzy uzyskali wysokie wyniki (obie kategorie zdefiniowało samo OKE) – przedstawiamy je na dwóch wykresach poniżej. Wysoka pozycja rankingowa szkół prowadzonych przez towarzystwa oświatowe to konsekwencja tego, że bezwzględna większość ich uczniów uzyskuje wysokie wyniki, a nie ma tam uczniów słabych. Jest to w jakiejś mierze pochodną „efektu rówieśnika” (peer effect), czyli wzajemnego wpływu uczniów.
W szkołach publicznych względna większość uczniów zwykle nie uzyskuje ani wyników niskich, ani wysokich – tylko średnie. Jednak i tu różnice są zaskakująco duże – w najwyżej sklasyfikowanych państwowych podstawówkach jest około pięć razy więcej wyników wysokich, niż w podstawówkach sklasyfikowanych najniżej. Pomijamy tu zresztą szczególny przypadek, jaki stanowi SP 30, która jest placówką dedykowaną m.in. dla osób zaniedbanych środowiskowo, z trudnościami w uczeniu się, będących w sytuacjach kryzysowych lub traumatycznych. Akurat ten konkretny przykład dobitnie pokazuje, że pozycja szkoły jest w znacznej mierze konsekwencją szeroko rozumianej rekrutacji, a nie tylko jakości nauczania (nie jest „winą” szkoły, że znalazła się tak nisko w zestawieniu). Tych dwóch spraw nie da się rozdzielić w oparciu o wskaźniki brutto.
Konsekwencje dla dzieci uczących się w tych szkołach są często większe, niż zdaje sobie sprawę wielu rodziców. Zły start na etapie podstawowym w znacznej mierze decyduje o dalszych losach szkolnych. Jednak pole wyboru w praktyce ograniczone jest do szkoły znajdującej się najbliżej domu. Jest to zresztą zupełnie naturalne – chodzi przecież także o bezpieczeństwo i wygodę. Jednak w ten sposób rodzice i instytucje edukacyjne reprodukują lub wręcz pogłębiają realne różnice szans między podopiecznymi. Nie jest przecież tak, że w podstawówkach ze słabymi wynikami nie ma dzieci zdolnych czy dobrych nauczycieli. Są to jednak dzieci i nauczyciele, którzy muszą sobie niejednokrotnie radzić z większą liczbą bardzo rozmaitych utrudnień (od środowiskowych po materialne). Co więcej, obok przebiegającej w zróżnicowany sposób selekcji uczniów, odbywa się także cicha autoselekcja nauczycieli, którzy w swojej karierze zawodowej zainteresowani są przecież pracą w lepszych szkołach czy za większe wynagrodzenie.
System szkolny, który nie jest zorientowany na aktywne przeciwdziałanie „strukturalnemu pękaniu” oświaty na poziomie podstawowym, niesiony jest dryfem zjawisk pozostających poza sferą jego kontroli. Podobnie dzieje się przecież np. w przypadku systemu ochrony zdrowia. W kontekście wdrażanej właśnie reformy edukacyjnej warto też zauważyć, że wskutek likwidacji gimnazjów dzieci pozostaną w swoich podstawówkach na dłużej i rzadziej poddawane będą „mieszaniu” z innymi uczniami. Tego, czy nierówności edukacyjne w konsekwencji realnie wzrosną, dowiemy się najwcześniej za kilka lat.
Dwa wykresy o starzeniu się polskiego społeczeństwa
O starzeniu się społeczeństwa i kryzysie demograficznym dyskutuje się w Polsce już od paru lat, a jedną z ważnych przesłanek stanowią prognozy ludnościowe GUS. Konsekwencje zmian w strukturze demograficznej społeczeństwa są wielorakie, od wpływu na szkolnictwo, przez bilansowanie się systemu emerytalnego, po proporcje opieki nad osobami najmłodszymi i najstarszymi (zarówno w skali sektora usług, jak w indywidualnym budżecie czasu każdego z nas). Zamiast patrzeć wprzód (prognoza), poszukując alternatywnych scenariuszy ludnościowych, postanowiliśmy spojrzeć wstecz i pokazać kwestię starzenia się społeczeństwa w dwóch prostych wykresach ilustrujących wieloletnie trendy.
Pierwszy wykres przedstawia „starzenie się społeczeństwa” w sposób dosłowny – jako wzrastającą w czasie medianę wieku w podziale na płeć. Gdyby ustawić całe społeczeństwo w dwuszeregu – od najmłodszych do najstarszych – to w roku 1950 mężczyzna pośrodku swojego rzędu miałaby 24 lata, a kobieta – 27 lat (ten drugi rząd byłby po prostu wyraźnie dłuższy). W roku 2015 środki tych szeregów wypadały na 38 i 41 roku życia. Co istotne, stabilny trend utrzymuje się od początku lat 70-ych. Zatem mimo, że o problemie demograficznym intensywnie dyskutuje się w Polsce od stosunkowo niedawna, to sytuacja i prognozy nie mogą być jakimkolwiek zaskoczeniem od bardzo dawna. Co również znamienne – cezura roku 1989 praktycznie nie jest na wykresie widoczna (poza okresowym wzrostem różnicy między kobietami i mężczyznami), więc zmiany ustrojowe, gospodarcze i inne nie zapisały się dystynktywnie na procesie starzenia społeczeństwa. Wszystko to dobitnie pokazuje, że kryzys demograficzny nie dopadł Polski znienacka, ogólna tendencja utrzymuje się od ponad 40 lat.
Drugi, równie prosty wykres, daje dodatkowy wgląd w charakter trendu. Widzimy na nim podstawowe komponenty procesu starzenia się społeczeństwa – zmieniającą się proporcję ludzi młodych do ludzi starych. O ile w roku 1950 osoby w wieku 65+ stanowiły zaledwie 5% populacji (na czym ważyły także straty wojenne), to z czasem ich udział stabilnie rośnie (drobne fluktuacje związane są z sekwencją wyżów i niżów), by w 2015 roku stanowić już 16% społeczeństwa. Według GUS w roku 2050 odsetek ten, w każdym z czterech rozpatrywanych przez demografów scenariuszy, wyniesie ponad 30%. Z kolei dzieci w wieku do 14 lat (czyli tzw. wieku „przedprodukcyjnym”) stanowiły ponad 1/3 wszystkich Polaków w roku 1960 (szczyt okresu „baby boom”), ale z czasem ten odsetek szybko spadał. Okresowa „górka” w latach 80-ych to czas, w którym powojenni „baby-boomerzy” założyli rodziny. Spadek udziału dzieci w społeczeństwie wyhamowuje dopiero mniej więcej w dobie akcesji Polski do UE, co jest w istocie drugim „echem” powojennej eksplozji urodzeń (tym razem to wnuki „baby-boomerów” zakładają rodziny). W zależności od scenariusza GUS przewiduje, że udział osób najmłodszych wyniesie w 2015 roku od 11% do 14%, a więc tak czy owak jeszcze nieco spadnie.
Wykres pokazujący co się dzieje na końcach piramidy populacyjnej dobitnie przekonuje, że prognozy wybiegające o 35 lat wprzód nie są „wróżbiarstwem”, ponieważ podstawową przesłanką stanu ludności w danym momencie jest uprzedni potencjał reprodukcyjny. Dzisiejsze dzieci, to jutrzejsi rodzice. Dziś wiemy zatem, że jutrzejszych rodziców jest ponad dwukrotnie mniej niż 40 lat temu, więc ewentualna endogeniczna („samodzielna”), krótkookresowa korekta demograficznego trendu jest możliwa tylko w wąskim zakresie. Nawet jeśli założymy, że wyraźnie wzrośnie przeciętna liczba urodzeń, to przecież wymnażamy ją przez liczbę matek, których w najbliższych latach wciąż będzie ubywać. Obecnie kobiet w wieku 20-34 lat jest 4,1 miliona, za 15 lat będzie ich 2,8 mln (tyle liczy dzisiejsza kohorta dziewczyn w wieku 5-19 lat, zob. raport GUS).
Czy to wszystko znaczy, że przyszłość demograficzna Polski ziści się ściśle według scenariuszy GUS? Otóż niekoniecznie. Najsłabszym ogniwem predykcji demograficznej są bilanse migracyjne. Jej autorzy opierali się na tendencjach z ostatnich lat, przewidując, że emigracja będzie przez jakiś czas przeważała nad imigracją, a około roku 2035 zbilansują się one. Jest to bardzo statyczna i konserwatywna przesłanka. Już w tej chwili mówi się przeważnie o około milionie Ukraińców pracujących w Polsce, ale ta liczba stale rośnie. Liczba pochodzących z różnych stron świata chętnych do osiedlenia się nad Wisłą oraz liczba chętnych do wyjazdu z Polski za pracą są pochodną różnic rozwoju gospodarczego. Znaczenie ma nie tylko poziom życia tutaj, ale także poziom życia w innych krajach. W sytuacji wzrostu PKB i przy brakach w sile roboczej nasz kraj zaczyna „demograficzne ssanie”, podczas gdy kraje ogarnięte kryzysami, wojną i opresywne wobec własnych obywateli „wypychają” część swojej ludności. W tej sytuacji utrzymywanie predykcji o ujemnym do zerowego bilansie migracyjnym wydaje się nierealistyczne. Napływ ludzi do pracy oznacza równocześnie napływ młodszych roczników, a więc potencjalną zwyżkę przyrostu naturalnego. Podczas gdy medianowy Polak zbliża się do pięćdziesiątki, medianowy mieszkaniec wielu krajów tzw. globalnego południa to piętnastolatek. Różnice cywilizacyjne są więc jednocześnie różnicami wiekowymi. Nasilanie się zewnętrznych „uzupełnień demograficznych” już od dawna jest udziałem społeczeństw zachodnich, a Polacy – wedle wszelkich kryteriów – stopniowo dołączają do tej grupy.
Czy to rychło zatrzyma „starzenie się” społeczeństwa? W 2014 GUS przewidywał, że wzrost mediany wieku nieco spowolni po roku 2040, ale w 2050 wyniesie ona ponad 50 lat. Nawet przy ostrej korekcie założeń dotyczących migracji nie można przewidywać, że w ciągu jednego pokolenia obecny trend zostanie odwrócony. Na pewno więc „starzenie się” nie zostanie powstrzymane w krótkim czasie – wymagałoby to ogromnej fali imigracyjnej, na którą Polska niekoniecznie jest gotowa politycznie i społecznie. Paradoksalnie jednak obniżenie wieku emerytalnego, bez żadnych dodatkowych korekt, może jeszcze zwiększyć „demograficzne ssanie” Polski, ponieważ w perspektywie kilkunastu lat relacja liczby pracujących do liczby pobierających świadczenia może okazać się tak niekorzystna, że potrzebna będzie natychmiastowa interwencja – albo nagłe podniesienie wieku emerytalnego albo szersze otwarcie drzwi dla imigrantów zarobkowych. Trzeba bowiem pamiętać, że nawet wzrost urodzeń wynikający z programów demograficznych państwa (jak 500+) nie wpłynie na liczebność rodzimej siły roboczej i zmianę dynamiki ludnościowej wcześniej niż za 20-30 lat. Obecnie przeciętny wiek podjęcia pierwszej pracy to ok. 22 lata, a mediana wieku urodzenia pierwszego dziecka wynosi ponad 27 lat. Co więcej, jeśli nastąpi szybki wzrost dzietności, to w populacji większy będzie nie tylko udział osób w wieku „poprodukcyjnym” (na emeryturę zaczynają właśnie przechodzić „baby-boomerzy”), ale również w wieku „przedprodukcyjnym”, a w konsekwencji kategoria osób pracujących może okazać się zbyt mała, by podołać niezbędnym obciążeniom fiskalnym na rzecz niepracujących (alternatywą jest szybki wzrost zadłużenia państwa, a więc przerzucenia dzisiejszych kosztów emerytalnych na kolejne pokolenia).
Postęp cywilizacyjny przynosi nieodwracalne, z punktu widzenia demografii, skutki kulturowe. Trudno dziś przewidywać, że młodzi ludzie masowo zechcą rezygnować z osobistego rozwoju w okresie młodzieńczym, w tym np. ze studiów czy podróży, by bardzo wcześnie oddawać się rodzicielstwu. Zaskoczeniem byłby także nagły wzrost liczby zawieranych małżeństw czy stabilnych związków w ogóle, a to one stanowią podstawę biograficznego zabezpieczenia w sytuacji posiadania dzieci (chodzi o rozłożenie ciężarów wychowawczych, nie tylko finansowych). Paradoksalnie więc sama finansowa łatwość utrzymania dzieci niekoniecznie najefektywniej służy zwiększeniu ich liczby – jeśli spojrzeć na to szerzej, bywa wprost odwrotnie (kiedyś trudniej było wykarmić dzieci, a rodziło się ich więcej). Kolejny paradoks – na tę sytuację wpływają także zmiany dotyczące seniorów, którzy zachowując względną sprawność fizyczną i intelektualną w momencie przejścia na emeryturę coraz częściej wybierają inne priorytety niż „pełnoetatowa” opieka nad wnukami. Jedni przeżywają drugą młodość, inni skupiają się na swoim zdrowiu i dobrostanie, a widząc poprawiającą się sytuację materialną swoich pracujących dzieci, mogą czuć się moralnie zwolnieni z konieczności bezpośredniej pomocy (oferując w zamian np. dodatkową pomoc finansową). Z kolei państwo bezpośrednio dotując dzieci zwiększa nie tylko prawdopodobieństwo samego ich posiadania (w relacji proporcjonalnej do dochodów rodziców), ale także zainteresowanie jakością opieki i edukacji. Często – znów paradoks – może to oznaczać rezygnację z publicznego przedszkola i szkoły, a więc podkopywać inne inwestycje państwa w tym obszarze. Te same pieniądze (prywatne inwestycje w edukację dzieci) mogłyby przecież zapewnić całodzienną, dobrej jakości opiekę nad dziećmi (zajęcia dodatkowe) ulokowaną na terenie macierzystej szkoły (bez konieczności wożenia dzieci na zajęcia pozalekcyjne. Chodzi także o łatwość zapewnienia potomstwu dobrej i łatwo dostępnej opieki zdrowotnej. Globalnie decyzja o posiadaniu i liczbie dzieci zależy bowiem nie tyle od stanu portfela, co od trudności związanych z godzeniem roli rodzica z innymi życiowymi potrzebami (praca zawodowa, samorealizacja). Wzrost dziennego spożycia kalorii mógł spowodować przejście demograficzne w neolicie, ale nie spowoduje go w epoce nowoczesnej antykoncepcji, miłości romantycznej i marzeń wziętych z Instagrama. Programy socjalne mogą zapewnić wzrost urodzeń w pewnych granicach, ale z pewnością samodzielnie nie zatrzymają kryzysu demograficznego. Nie gwarantuje tego również sam zwrot ku bardziej tradycyjnym wartościom, ponieważ pod pewnymi względami spowalnia on rozpoczęcie aktywności prokreacyjnej (pieczołowity dobór partnera, wartość wstrzemięźliwości seksualnej). Młodociana matka zachodząca cyklicznie w ciążę, to efekt nie tyle konserwatywnych wartości, co słabej edukacji i braku perspektyw życiowych.
Wiemy już, że ważną konsekwencją programu bezpośredniej premii finansowej za dzietność okazało się zmniejszenie liczby dzieci żyjących w ubóstwie. Trudno to przecenić. Jednocześnie nie wiemy jeszcze jakie będą efekty demograficzne 500+, ale możemy bezpiecznie założyć, że wyraźnie większe wśród uboższych niż wśród bogatych. Skoro oba efekty dotyczą głównie ludzi mniej zamożnych, należałoby rozważyć, czy w programie tym nie wprowadzić progu dochodowego, a zaoszczędzonych środków nie skierować na programy: (a) adaptacji i integracji imigrantów (nauka języka, zapobieganie gettoizacji), a nawet „drenażu mózgów” (masowe programy stypendialne uzupełniające ubytki, będące skutkiem „drenażu” z Polski) oraz (b) pośrednich (instytucjonalnych) inwestycji w dostępność, kompleksowość i jakość publicznych usług wychowawczo-edukacyjnych. Programy te mogą być zresztą w pewnej mierze współzależne, a ten drugi posiadałby równocześnie walor istotnego wyrównania szans, co jest ważne o tyle, że szkolnictwo jest w Polsce z każdym rokiem coraz mniej egalitarne. Oba miałyby zapewne mniejszy efekt doraźny, ale w dłuższej perspektywie ich zignorowanie może okazać się bardzo kosztowne społecznie.
Strategie kadrowe polskich instytucji naukowych
Czy duże wydziały i małe centra badawcze mają w Polsce podobne czy różne szanse na uzyskanie wysokiej jakości osiągnięć naukowych? Czy poszczególne dziedziny nauki różnią się pod tym względem? W końcu – czy w Polsce mamy względnie jednolite pole instytucji naukowych, czy też ich pierwszą, drugą i niższe ligi? O tych i paru innych kwestiach piszę w artykule, który ukazał się właśnie na łamach „Nauki”.
Tekst zamieszczony został w wolnym dostępie na stronie czasopisma: http://www.nauka-pan.pl/index.php/nauka/article/view/672.
Nature vs nurture
Trwające właśnie Igrzyska Olimpijskie zdają się po raz kolejny rozstrzygać stary problem – talent („nature”) czy praca i warunki („nurture”). O talencie można by zakładać, że jest w populacji świata rozłożony losowo, jednak niektóre wielkie państwa mają zaskakująco mało medali – jak Indie (1 brązowy przy 1236 mln populacji), albo nie mają ich wcale – jak Meksyk (0 medali na 117 mln). Węgry, o populacji niewiele większej niż stolica tego ostatniego, mają 6 złotych (łącznie 13). Ale najbardziej „efektywne” w dziedzinie sportu okazują się dotychczas Grenada, Bahamy i Nowa Zelandia.
W Internecie istnieje wygodna porównywarka, obejmująca osiągnięcia medalowe państw począwszy od roku 1896: http://www.medalspercapita.com/.
Kilka danych o niedzielnym biegu na piątkę w Białymstoku
W ramach imprezy biegowej Białystok Półmaraton 2016, odbył się bieg towarzyszący na 5 km. Z ciekawości zrobiłam analizę podstawowych danych, które „wybiegali” uczestnicy.
Na metę dobiegło 621 zawodników. Poniższy wykres pokazuje rozkład czasu na tym dystansie w podziale na płeć. Wysokość słupka informuje ile osób dobiegło na metę w danym czasie. Widać, że niewielka grupa najszybszych mężczyźni potrzebowała na to około 15 min (najlepszy wynik biegu to 14:58 min!), a kolejna grupa to osoby z czasem około 18 minut. W tej drugiej grupie pojawiają się już kobiety (najszybsza dotarła na metę po 17:33 min).
Te same wyniki przedstawiam poniżej na wykresie skrzypcowym. Pod względem interpretacji jest zbliżony do powyższego histogramu z tą różnicą, że jest bardziej wygładzony i nie są widoczne na nim skoki (zamiast surowych danych użytych do histogramu, używa się tu jądrowego estymatora gęstości). W środku skrzypieć znajduje się dodatkowo wykres skrzynkowy, na podstawie którego można powiedzieć coś o różnicach w medianie (czyli tego jak szybko dobiegła połowa kobiet i mężczyzn) i zróżnicowaniu. Widać tu wyraźniej, że wyniki kobiet skoncentrowane były mocniej wokół czasu przeciętnego wynoszącego nieco poniżej 30 minut (średnia biegu kobiet wynosiła 29:57). Skrzypce mężczyzn są bardziej rozciągnięte, co oznacza, że ich wyniki były bardziej zróżnicowane. O ile wielu „niedzielnych” biegaczy i biegaczek mogłoby rywalizować na równych zasadach (spora grupa kobiet pobiegła szybciej niż wynosi męska mediana), o tyle istotne różnice uwypuklają się na krańcach rozkładu.
Ludzie w sieciach
Niedawno w Rzeczpospolitej ukazał się tekst popularyzatorski: „Ludzie w sieciach”, traktujący o tym, czym jest dziś struktura społeczna: http://www.rp.pl/Publicystyka/303239895-Ludzie-w-sieciach.html?template=restricted#ap-3 . Zachęcamy do lektury.
Situs.pl
Nie ma ostatnio czasu na wpisy, ręce pełne innej roboty:
http://www.rp.pl/Kraj/160319869-Klasa-czy-plemie-Sprawdz-swoja-przynaleznosc.html
Andrzej – typowy polski profesor
Ewidencyjne bazy POL-on pozwalają na analizę podstawowych faktów na temat populacji polskich naukowców. Zanim napiszemy o sprawach poważniejszych – kilka fun facts. Jakie imiona noszą najczęściej rodzimi badacze? Odpowiedź poniżej (porównawczą chmurę słów wykonaliśmy w R przy pomocy kodu dostępnego na tej stronie).
Co ciekawe istnieją pewne wyraźne wzory dotyczące częstości występowania imion na poszczególnych stopniach kariery naukowej. Wśród magistrów najpopularniejsze imiona to Paweł (dalej: Marcin, Piotr) i Anna (dalej: Agnieszka i Katarzyna). Jako, że kobiety stanowią 63,3% najmłodszych badaczy, to można powiedzieć, że statystyczny polski asystent nazywa się Anna.
Wśród doktorów najpopularniejsze imiona męskie to kolejno: Piotr, Tomasz, Krzysztof, a żeńskie to wciąż: Anna, Agnieszka, Katarzyna. Kobiety stanowią 51,1% badaczy z tym stopniem, stąd statystyczny polski doktor to również Anna.
Wśród doktorów habilitowanych zatrudnionych przy prowadzeniu badań najczęściej występujące imię męskie to już: Andrzej. Piotr spada na drugie miejsce, a na trzecie wskakuje Marek. Największa grupa posiadaczek habilitacji to niezmiennie Anny, a dalej: Małgorzaty i Ewy. Kobiety stanowią na tym etapie kariery 37,6%.
Wśród profesorów najczęstsze imię męskie to Andrzej (po nim Jan i Jerzy), a żeńskie – tu nie ma zaskoczenia – Anna (później Maria i Ewa). Andrzejów jest w tej grupie już ponad trzy razy więcej niż Ann, co jest prawie dokładnie zgodne ze statystykami płci – kobiety wśród profesorów stanowią 25,2%.
Wypada spointować, że wraz z kolejnymi szczebli kariery naukowej rośnie prawdopodobieństwo, że badacz nazywa się Andrzej, spada natomiast prawdopodobieństwo, że nazywa się Anna.
Nowa lista czasopism punktowanych MNiSW
Opublikowana przed świętami nowa lista czasopism punktowanych wywołała sporo kontrowersji. W porównaniu z zeszłym rokiem zmiany dotknęły przede wszystkim listę B, czyli wykaz czasopism krajowych. Mogły one liczyć na dodatkowe 0-5 punktów, które w tej edycji dodawali eksperci z poszczególnych dziedzin (opinia środowiskowa). Zwiększył się w ten sposób zakres ocen tych czasopism – o ile poprzednio punktacja wynosiła tu od 1 do 10 punktów, to obecnie – od 1 do 15 punktów.
Bezpośredniego porównania rozkładu punktacji z roku 2014 i 2015 dokonaliśmy nakładając na siebie dwa histogramy (wykres poniżej). Porównujemy tylko te tytuły, które wystąpiły na liście B zarówno w roku 2014, jak 2015 (co oznacza pełną porównywalność, ale także pominięcie prawie jednej czwartej journali zgłoszonych w bieżącej edycji). W oczy rzuca się przede wszystkim to, że rozkład z 2015 roku ma większy „ogon” po prawej stronie (co zilustrował już Emanuel Kulczycki). Widać, że rozkład z 2014 był w miarę symetryczny wokół średniej, z tym zastrzeżeniem, że czasopism za 9 i 10 było nieco mniej niż tych za 2 i 3 punkty. W 2015 roku pojawiła się wyraźna asymetria o odwrotnym charakterze – mamy wyraźną przewagę liczbową czasopism z wynikiem wyższym niż średni. Takie rozkłady przypominają nieco sytuację, gdy studentom przygotuje się trochę zbyt łatwy test. Mogło się tak stać m.in. dlatego, że eksperci oceniając czasopisma w obrębie własnej dziedziny mieli powody, by przyznawać raczej wysokie noty – trzeba przecież pamiętać, że w parametryzacji konkurują nie tylko same jednostki naukowe, ale całe dyscypliny – zwłaszcza w ramach łączonych GWO (ta dyscyplina, która ma niżej punktowane journale przegrywa w przedbiegach).
O ile w roku 2014 wypadało redakcji cieszyć się z uzyskania 6 lub 7 punktów, ponieważ był to wynik ponadprzeciętny, to te same wartości w 2015 roku oznaczały już znalezienie się poniżej średniej. Ta ostatnia w grupie analizowanych czasopism wzrosła bowiem z 5,1 do 8,2. Gdyby wziąć pod uwagę wszystkie pozycje na liście B z roku 2015, w tym nowe, średnia wynosiłaby niewiele mniej – 7,8.
Charakter generalnego kierunku zmiany punktacji pokazuje dokładniej poniższy wykres. Przedstawiony jest na nim rozkład różnicy punktów między 2015 i 2014 rokiem (ponownie – tylko tych czasopism, które były oceniane w ramach listy B w obu latach). Widać tu wyraźnie, że spadków było stosunkowo mało i były one niewielkie. Tytuły straciły od jednego do 4 czterech punktów. Wzrosty wyraźnie przeważały nad spadkami i wyniosły do 11 punktów. Aż 67 czasopism awansowało o 8 lub więcej punktów, wliczając w to spektakularne skoki o 800% (z 1 do 9) czy na drugą stronę skali (z 3 do 14).
Co oznaczają te zmiany w szerszej perspektywie?
(1) Wyraźny wzrost punktacji czasopism krajowych jest tożsamy z relatywnym obniżeniem wagi punktów zdobywanych za publikacje na liście A (gdzie średnia jest bez zmian), czyli w czasopismach zagranicznych posiadających impact factor (wysoką cytowalność). Warto przypomnieć, że w parametryzacji wszystkie artykuły rozpatruje się łącznie (sumując), a w przypadku większości jednostek zdecydowanie dominują publikacje z listy B.
(2) Najwyżej punktowane czasopisma z listy B premiują autorów w tym samym stopniu co te najsłabsze z listy A. Oznacza to, że dobre opinie krajowych badaczy stały się funkcjonalnym ekwiwalentem niższych wartości impact factora.
(3) Jeśli weźmiemy pod uwagę różnicę w trudności publikacji w czasopismach indeksowanych w JCR i krajowych (nawet z powodów translatorskich), to osłabione zostały bodźce do pracy nad tymi pierwszymi.