Archiwa tagu: biurokracja

Noworoczne targi zdrowotne

Okres zawierania i przedłużania kontraktów między NFZem a jednostkami opieki zdrowotnej jest tradycyjnie czasem wyjątkowo burzliwym (zwłaszcza dla niektórych pacjentów). Nie wnikając szczegółowo w przedmiot sporu (jest to złożona gra interesów), warto zwrócić uwagę na bardzo nierównomierny zasięg geograficzny przejawów tego konfliktu. W mediach i na stronie Porozumienia Zielonogórskiego można znaleźć mapę, pokazującą jaka część POZów w poszczególnych województwach odmówiła świadczeń na nowych zasadach. My  z kolei postanowiliśmy zrobić takie zestawienie dla miast wojewódzkich (wykres poniżej, dane ze stron oddziałów wojewódzkich NFZ, stan na 3.1.2015), który pozwala pokazać pewien rzadko podkreślany aspekt przebiegu tego sporu.

Odsetek POZów, które zawarły umowęJak widać przejawy wspomnianego konfliktu instytucjonalnego są niezwykle mocno zróżnicowane pomiędzy dużymi miastami Polski (niewielka entropia konfliktu). Spośród 18 stolic wojewódzkich, w 9 świadczenia według nowych zasad zgodziły się prowadzić wszystkie lub prawie wszystkie POZ. Z kolei w 5 innych zakres sprzeciwu świadczeniodawców można ocenić jako duży lub bardzo duży – wynosi od 45 do 67%. Ostatnie cztery miasta – Lublin, Rzeszów, Gdańsk i Opole to przypadki pośrednie, gdzie akcja sprzeciwu ani nie wygasła, ani nie osiągnęła bardzo dotkliwego poziomu (zamkniętych było między 14 a 32% POZów).

Tak duże zróżnicowanie geograficzne stanowi interesującą zagadkę. W przypadku różnic regionalnych kluczowym czynnikiem jest oczywiście siła Porozumienia Zielonogórskiego (między innymi dlatego w Wielkopolsce 100% przychodni zaczęło pracę zaraz po Nowym Roku). Być może da się jednak znaleźć również inne uwarunkowania tych różnic, patrząc właśnie na największe miasta.

Po pierwsze warto zauważyć, że jest to jeden z tych konfliktów, który w niewielkim stopniu związany jest z podziałem politycznym. Można by podejrzewać, że „bunt” lekarzy rodzinnych może być szczególnie silny tam, gdzie w generalnej populacji istnieje niski poziom poparcia dla partii rządzącej, zwłaszcza, że to ona desygnowała Ministra Zdrowia. Nie znajduje to potwierdzenia. Korelacja między zakresem protestu a poparciem dla PO w wyborach 2011 roku jest dość słaba, wynosi zaledwie -0,14. Zresztą rzut oka na mapę nie pozostawia złudzeń, że konflikt ten nie ma jednoznacznego politycznie charakteru – warto pamiętać, że parę lat temu PZ blisko współpracowało z rządem koalicji PO-PSL.

Jest natomiast jeden inny ważny czynnik, który warto chyba podkreślić – jest nim poziom urbanizacji. Korelacja między wielkością miasta wojewódzkiego a zakresem tamtejszego protestu wynosi -0,39 (zob. wykres poniżej). Innymi słowy, w wielkich miastach było znacznie mniejsze prawdopodobieństwo, że po Nowym Roku zamkniętych pozostanie wiele przychodni. Dlaczego tak się stało? Dlaczego to tu PZ miało mniejszą siłę wpływu? Wydaje się, że wyjaśnienie może być związane z wielkością rynku usług medycznych. W dużych miastach, gdzie oferta usług medycznych jest bogata, silniej działają mechanizmy rynkowe. Jeśli jedna przychodnia nie przyjmie pacjentów, weźmie ich inna. Warunki trudne do przyjęcia dla jednego świadczeniodawcy są do zaakceptowania dla innego. W efekcie protestowi trudniej osiągnąć masę krytyczną – dopóki warunki proponowane przez NFZ nie będą zupełnie nieakceptowalne dla zdecydowanej większości, opór względnie szybko się załamie. W mniejszych miejscowościach, zwłaszcza tam gdzie federacja świadczeniodawców ma względnie duże wpływy, protest jest znacznie bardziej dotkliwy, a zarazem skuteczny – mniejsze jest prawdopodobieństwo „wyłamania się” pojedynczych podmiotów. Pokazuje to, jaka jest (ceteris paribus) relacja pomiędzy siłą grup nacisku a stopniem rynkowości otoczenia. To między innymi dlatego w najgorszej sytuacji na początku stycznia znaleźli się pacjenci w Zambrowie i okolicach, a w najlepszej ci w Poznaniu i Warszawie.Urbanizacja a siła nacisku PZ

Liczba urzędników w Polsce 1981-2011

Spośród niespełna 16 mln pracujących Polaków, prawie 4 mln zatrudnionych jest w sektorze publicznym. Największy udział w tej liczbie mają: edukacja (ponad 1 mln), administracja, ochrona zdrowia (z niewiadomych powodów liczona przez GUS łącznie z pomocą społeczną) oraz szeroko pojęte służby mundurowe (w tej kolejności). W kontekście oceny działania państwa najwięcej emocji budzi prawdopodobnie druga z tych pozycji, ponieważ korpus urzędniczy traktowany jest na ogół jako bezpośrednie vis-a-vis (czy wręcz nemesis) sektora gospodarki rynkowej. W prasie ukazują się co pewien czas zestawienia pokazujące wzrost liczby zatrudnionych w administracji, służący jako przypomnienie, że wbrew obietnicom wszystkich kolejnych rządów państwo zamiast odchudzać się w poszukiwaniu większej sprawności (czy może odwrotnie – usprawniać się by schudnąć), nieustannie tyje i łapie zadyszkę.

Dynamika wzrostu liczby urzędników w postaci zagregowanej mało  jednak mówi o procesach, które faktycznie za tym stoją. Dlatego postanowiliśmy przedstawić je w podziale na kilka najważniejszych elementów – przede wszystkim rozdzielając administrację centralną od samorządowej – rozwój samorządu był w końcu jedną z zasadniczych składową transformacji państwa po 1989 roku.

Tym razem zamiast z Alicją pracowałem z Radkiem, zapewne jednym z nielicznych fanów R w środowisku historyków. Postawiliśmy sobie zadanie stworzenia spójnej, syntetycznej wizualizacji wzrostu zatrudnienia w administracji na przestrzeni trzech dekad. Szeroka zakładka na czasy PRLu w interesujący sposób rozszerza kontekst (i legitymizuje udział historyka). Do przygotowania zestawienia wspólnie spisaliśmy dane z roczników, ale wykresy zrobiliśmy niezależnie, by porównać różne „szkoły” kompresji informacji na wykresie. Rezultaty widać poniżej.

Wykres 1. (mój), kliknij aby powiększyćUrzędnicy

Wykres 2. (Radka), kliknij aby powiększyćurzednicyP

Jak dobrze wiadomo, w zasadzie w całym okresie potransformacyjnym notujemy stały wzrost kadr administracji publicznej. Po dezagregacji tego trendu można pokusić się o kilka szczegółowych spostrzeżeń.

Po pierwsze nie może dziwić fakt szybkiego wzrostu administracji samorządowej po roku 1991. Po krótkim „wietrzeniu” nastąpiła rekonstrukcja urzędów gmin i miast, następująca równolegle do rosnącej liczby obowiązków lokalnej administracji. Do dziś trend ten utrzymuje się, a obok przekazywania dawnych zadań państwowych w dół, w jego umocnieniu pewną rolę odgrywają zapewne różne meandry lokalnej polityki (synekury jako waluta polityczna).

Po drugie mimo równoległego, szybkiego rozrostu kompetencyjno-kadrowego samorządów, w latach 1990-1998 można było obserwować dramatyczny wzrost liczby osób zatrudnionych w centralnych organach administracji. Oczywiście po części związane to musiało być z nowymi zadaniami, choćby skarbowymi, ale z drugiej strony Polska przechodziła przecież od „ręcznego sterowania” (gospodarki planowej) do rynku, co – przynajmniej w teorii – powinno wymagać mniejszej obsługi administracyjnej. Warto zapewne przyjrzeć się temu wszystkiemu bliżej, ale na gorąco postawiliśmy z Radkiem dwie hipotezy: (a) dla lat 80-ych nie jest ujęta liczebność administracji partyjnej (np. zatrudnionej w komitetach wojewódzkich), która wykonywała pewne zadania (przede wszystkim te czysto polityczne), (b) jedną z metod łagodnego „przejmowania” państwa po 1989 roku było zatrudnianie równoległej administracji, lojalnej wobec polityków dawnej opozycji demokratycznej. Trend ten jednak nie zatrzymuje się w roku 1993, wraz z przejęciem władzy przez koalicję SLD-PSL, ale jest kontynuowany aż do czasów rządu Buzka.

Po trzecie wskutek reformy samorządowej wielkość administracji centralnej zaczęła spadać. Trwało to jednak jedynie do końca rządów koalicji AWS-UW, później powraca trend wzrostowy, tak, że liczba urzędników w instytucjach centralnych już w 2007 roku przekroczyła tę sprzed decentralizacji i wciąż rosła, przekraczając w 2009 roku liczbę 130 tys. W sensie czysto kadrowym decentralizacja Polski była więc efektem bardzo krótkotrwałym.

Trudno jest oczywiście udzielić jednoznacznej odpowiedzi na to, jak licznej obsady kadrowej potrzebuje państwo takie jak Polska. Od czasu reformy samorządowej jej wzrost w coraz mniejszym stopniu określany jest zresztą odgórnie – samorządy różnych szczebli zatrudniają wedle własnych potrzeb i środków. Administracja mniejszych gmin i miast to już kategoria prawie tak liczebna jak administracja centralna, a samorząd wojewódzki dawno już wyprzedził pod tym względem Urzędy Wojewódzkie. Żądania „oszczędniejszego państwa” będą musiały być coraz częściej – wbrew temu co piszą gazety – adresowane do włodarzy lokalnych, a nie rządu.

PS. Przyglądając się wykresom warto mieć na względzie, że zmiany obserwowane z roku na rok mogą być efektem nie tylko zmian stanu etatowego i struktury organizacyjnej państwa, ale również zmian klasyfikacji GUS. Mocniejsze i bardziej szczegółowe wnioski wymagałyby dalszej dezagregacji danych.